poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Od Hazarda

Dobranocka pod lianami

-Dlaczego po prostu nie możesz mi powiedzieć gdzie on to ukrył!?- byłem wściekły, stojąc przy Wodospadzie Dusz i wpatrując się z chłodem w ognika, który symbolizował moją matkę. A przynajmniej miałem taką nadzieję.
Jeśli to co mówią o tej wodzie i tym miejscu jest prawdą, Miriam doskonale mnie widziała i słyszała. Czemu nie mogła dać jakiegoś znaku, cokolwiek? Tak bardzo pragnąłem się z nią zobaczyć. Nigdy mnie nie przytuliła. Tylko jedyny raz, gdy mówiła, że zostaliśmy sami. Nawet jak odchodziła, nie dała swojemu synowi za grosz ostatniego ciepła.
Normalnie pewnie w moich oczach pojawiłyby się łzy smutku. Jednak nie u mnie. Nie potrafię płakać, a przynajmniej tak sądzę. Teraz czułem tylko złość na wszystko dookoła.
Zachowuję się jak dziecko. Jak rozpuszczony bachor, mający żal do całego świata. Dość na dziś...
Odwróciłem się i zamierzałem iść. Tak też zrobiłem. Ostatecznie wydusiłem z siebie:
-Do zobaczenia, mamo- szepnąłem z przymrużonymi oczami i odszedłem.

Jednak myśl o tym, że ostatnia rzecz, która pozostała po moim ojcu jest gdzieś tu ukryta, na terenach mojego stada, nie dawała mi spokoju. Kręciła się zaciekle w moim mózgu, nie pozwalając o niczym innym myśleć. O spaniu nie było już żadnej mowy.
Gdzie mógł to ukryć?
Co to jest?
Co zawiera?
Czy znienawidzę go bardziej niż dotychczas?
Pokręciłem głową, próbując wyrzucić te myśli. Pomimo tego iż wiedziałem, że to na nic, zawsze trzeba próbować. Fuj. Skąd we mnie tyle optymizmu...

Odkąd pamiętam, bagna były miejscem moich samotnych treningów. Znam je jak własną kieszeń, wiem gdzie stawiać bezpiecznie kopyto by nie wpaść w pułapkę morderczych wód i roślin. Czuwała nad nimi jakby klątwa. Rosło tu pełno rosiczek, dzbaneczników i lian, które jakby z własnym umysłem, oplatały twoje nogi. Za każdym razem gdy przechodziłem przez odkrytą przeze mnie ścieżkę, przypominały mi się słowa matki. Pragnęła bym był silniejszy od niej i od każdego innego kogo napotkam na drodze. Trenowała mnie na takich terenach, nie okazując za grosz litości dla swego syna i źrebaka. I choć wiedziałem, że mnie kochała, mówiła to nie często, ale można było usłyszeć to z jej pyska, nie pokazywała słabości.
Z każdym korkiem gęstwina drzew zasłaniała przejrzyste niebo. Przestraszone ptaki zlatywały w górę. Nieliczne zwierzęta przyzwyczajone są do życia w takich warunkach. A jednak tu mogłem odnaleźć cząstkę utraconego życia.
To miejsce było puste i zastrzeżone. Rygorystycznie pilnowane przez siłę magii stada, która wpuszczała tylko tych, którzy nie zagrażali temu miejscu i swojemu życiu. Jednak dziś nie byłem sam. Czując słodki zapach w chrapach innej osoby. Sama jego obecność była wyczuwalna. Odwróciłem głowę, oglądając się za siebie. Ślady kopyt za mną nie miały świadczyć o czymś dobrym. To nie ja je zostawiłem. Ruch krzaków przede mną zdradził wszystko. Jednak zanim zdążyłem się odwrócić i zobaczyć kto to, dostałem w głowę. Zamroczyło mnie, a nogi same ugięły w stawach. Najpierw upadłem na dwie przednie, lecz uderzenie było na tyle mocne, że po chwili moje całe ciało i głowa bezwładnie opadły na grząskie błoto, plamiąc kasztanowatą, lśniącą sierść. Udało mi się otworzyć oczy, lecz obraz był rozmyty, jakbym patrzył przez mgłę w późną jesień. Widziałem tylko kopyta blisko mnie. W uszach słyszałem pisk, ale wydawało mi się jakby osoba stojąca nade mną wypowiadała jakieś zaklęcie. Pomimo chęci, nie udało mi się rozpoznać i obronić swoimi mocami. Nawet woda, która znajdywała się dookoła mnie nie pomogła. Powoli zamknąłem oczy, tracąc przytomność.

Obudziłem się w całkiem innym miejscu cały obolały. A jeszcze bardziej bolała mnie głowa. Nie mogłem się ruszyć, jedynie co delikatnie szyją, aby sprawdzić czy szyja mi nie zdrętwiała. Wzrok nadal szwankował, nie pozwalając określić dokładnego mojego miejsca położenia. Z kwaśną miną podniosłem głowę, słysząc w uszach jak serce szybko pompuje krew. Oddech miałem lekko przyśpieszony, ale nieznacznie.
Moja głowa...~ przekląłem w myśli, prostując przednie nogi, choć nie zamierzałem na razie wstać.
Uderzenie musiało być na tyle mocne bym stracił przytomność na dość długo. Pamiętam, że wybrałem się na spacer po południu, koło trzeciej. A musi być wieczór, bo słońce zaczynało zachodzić.
Tylko nie rozumiem po co napastnik miałby przenosić mnie w miejsce, które nawet nie kojarzę.
Rozejrzałem się dookoła jak tylko wzrok pozwolił mi na spokojne skorzystanie z niego. Leżałem na jakiejś polanie, obok lasu. Bagna znajdywały się stąd bardzo daleko. Ten ktoś musiał mnie przenieść za pomocą magii albo musiał mieć dużo krzepy. Wstałem na nogi, otrzepując się z resztek błota, pozostałego po upadku na bagnach. Trochę zaschniętego zostało na mojej grzywie, a ogona bałem się zobaczyć. Poranna pielęgnacja poszła się... ekhem.
Odwróciłem głowę i w tym samym momencie zobaczyłem jaskinię. Czyżby była domem tajemniczej osoby znad bagien? Stanąłem w wejściu, mrużąc oczy by zobaczyć w ciemności cokolwiek, ale jaskinia wydawała się normalna i pusta. Ani śladu życia. Wszedłem do niej powoli i w tym samym momencie usłyszałem za sobą czyjś głos.
-Hej! A co ty robisz w moim domu?- za mną pojawił się obcy koń, widocznie lekko zaniepokojony moją niespodziewaną wizytą w jego jaskini.
Zmierzyłem go szybkim spojrzeniem, lecz nie bardzo jeszcze mogłem się skupić. Wszystkie zmysły mi szwankowały.
-Wybacz- odparłem z kamiennym wyrazem twarzy, próbując wyglądać normalnie, ale byłem pewien, że z tymi śladami upadku i błotem na sierści nie mogło to być przyjęte w miarę pozytywnie. Może to napastnik z bagien?
 
Chętny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz