sobota, 9 stycznia 2016

Od Midway do Green Day'a

Z czystej nudy około dwudziestej pierwszej wyszłam z jaskini. Nie mam czym się zajmować. Niegdyś wieczorem użerałam się z Lilith. Teraz bez niej w mojej jaskini zrobiło się pusto. Nie chodzi mi o miejsce. Pusto mi w sercu. Przepełniona jestem dziwnym smutkiem. Nie kochałam jej. Raczej traktowałam jako kłopot. Gdy oddałam ją pod opiekę Firuse poczułam przecież ulgę.
Ale i lęk przed samotnym życiem. Zawsze miałam na kogo nakrzyczeć gdy mijały miesiące od tamtego okrutnego wydarzenia.
Czy spaceruję w nadziei, że kogoś spotkam?
To zbyt piękne słowa. Aspołeczna Midway wychodzi by uprzykrzyć komuś życie samą obecnością? Dużo lepiej.
Zatrzymuję się. Jestem na dużej polanie pełnej koni. Uśmiechniętych. Albo wręcz przeciwnie. Już na mnie patrząc rzucają mi pełne pogardy spojrzenia.
Rozglądam się. Nie mam pojęcia kto jest kto. Od mojego dzieciństwa sporo się zmieniło. Trzech czwartych tu obecnych nie było.
W oczy rzuca mi się gniady ogier. Całkiem zwyczajny. Podświadomie wyczuwam jakiegoś wariata. Choć w oczach tego nie widzę. Są ciemne i pozornie spokojne.
W głowie układam plan gry aktorskiej. Najpierw zacznę gadać jak wariatka ziejąca optymizmem, potem jak histeryczka a pod koniec porzucę maski i będę go ciąć tekstami.
Rozrywka zaplanowana.
Czas zacząć. To najtrudniejsze.
- Czeeeść!  -  wołam jak jakaś psychofanka  - Kim jesteś? Od kiedy tu jesteś? Może się lepiej poznamy?  -  krzyczę dalej radośnie.


Green Day? ;D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz