Dziś rano wyszłam z jaskini. No, jak codziennie. Jednak dzisiejszy dzień był bardzo niecodzienny, bo na co dzień chyba nie...ach. Sami za chwilę się dowiecie. A więc przechadzałam się szukając moich wnuków, których jak zwykle rozwiewało w różne strony ogromnego stada. Szukałam ich, ponieważ dziś chciałam piec ciasto marchwiowe. Miałam już nazbierane wiele składników, zrobiłam również kuchenkę z ognia, kamieni oraz drewna. Podobała mi się ta konstrukcja, ponieważ jako młoda klacz bawiłam się często kamieniami układając różne przedmioty, po czym dawałam je mojej matce. I może to dziecinne zabawy, ale pomogło mi to w dorosłym życiu. Wyszłam na środek jakiegoś zimnego terenu. Dopiero teraz dowiedziałam się gdzie jestem. Było tu pusto, zimno i cicho. W wgłębieniu płynęła krew zamiast wody.
- Halo?
Zawołałam kiedy ktoś przemknął mi obok ucha. Nie dostałam odpowiedzi, ale dostałam w głowę czymś ciężkim. Straciłam przytomność, obudziłam się cała połamana. Umierałam w cierpieniu, widziałam na koniec tylko czarną złowieszczą sylwetkę. Dopiero wtedy pomyślałam, że to mógł być zabójca mojej córki... i umarłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz