Skubałem trawę z niewielką grupką koni, częścią mojego stada. Mojego n o w e g o stada. Nie mogłem pozbyć się myśli, że to nie tu jest moje miejsce..że powinienem wrócić tam, gdzie się urodziłem i wychowałem - do domu.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Nie ma żadnego powrotu. Tego miejsca już nie ma, nie mam gdzie wracać, choćby w marzeniach.
Jedyne, na czym mi w życiu zależało zostało brutalnie wyrwane. W imię czego? Chorej żądzy władzy innego gatunku. Dlaczego ten świat jest tak skonstruowany? Czy cierpienie jednych naprawdę musi stanowić "pokarm" innych?
Moi towarzysze w milczeniu poszukiwali nowych źdźbeł trawy, kilkoro grzebało kopytami w ziemi i gdyby nie nasza obecność nic nie mąciłoby ciszy panującej na polu. Nie było ani wiatru, ani ptasich głosów, ani choćby biegnących zajęcy.
Pokręciłem głową i powoli powlokłem się przed siebie, opuszczając konie, które nawet nie zauważył mojego odejścia.
Idąc z głową w dole nie zwróciłem nawet uwagi, że na skraju lasu wciąż stoi siwa klacz, która przywędrowała tu parę minut temu. Kiedy znalazłem się na odległość paru kroków stanąłem i przez chwile lustrowałem ją wzrokiem. Czyżbym stał się niewidzialny? Zdaje się, że ona również mnie nie zauważyła.
Chrząknąłem cicho i od razu zacząłem się zastanawiać, po co właściwie to zrobiłem?
Długo trwałoby zwykłe mierzenie się wzrokiem, gdyby nie to, że udało mi się coś z siebie wydusić.
- Wątpię, aby cię to interesowało, w końcu to duże stado pełne koni, ale jestem Fikander. Widziałem cię wczoraj z Havaną, jesteś pewnie nowa? - klacz skinęła głową - W każdym razie - gdybyś potrzebowała pomocy, jestem do usług.
< Arkadia? Nie wyszło tak, jak powinno ale czasem bywają i takie opowiadania >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz