To nie była przyjaźń od pierwszego wejrzenia. Człowiek, który wszedł do mojego boksu różnił się od tych, których widziałam tu przez ostatnie tygodnie.
Wszedł bez najmniejszego zawahania, zupełnie nie przejmując się czerwonymi wstążkami w mojej grzywie i ogonie. Był zdecydowanie zbyt pewny siebie, zachowywał się tak, jakby znał mnie od dawna i nie miał się czego bać.
Skuliłam uszy i zmarszczyłam brwi. Człowiek wysunął rękę w moim kierunku, na co zareagowałam kłapnięciem zębami. Cofnął się natychmiast i spojrzał na mnie z wyrzutem. Ja za to uśmiechnęłam się triumfalnie - nie chciałam zrobić mu krzywdy, tylko udowodnić, że w tej stajni ja tu rządzę.
On jednak szybko otrząsnął się z szoku i posłał mi jakiś dziwny, trudny do opisania uśmieszek. Widziałam, że patrzył na mnie odkąd tylko z grupą innych młodych ludzi wszedł do stajni. Wszyscy inni wypatrywali konia spokojnego, niemającego czerwonych wstążek w ogonie czy choćby w grzywie. On natomiast od początku patrzył na mnie, choć dobrze wiedział, że nie jestem łatwym koniem.
- Wyprowadzić! - zawołał ktoś stojący w drzwiach.
Młody mężczyzna - tym razem z minimalnym wahaniem, które trwało zaledwie ułamek sekundy - przypiął uwiąz do mojego kantara. Tego dnia rozpoczęła się nasza znajomość. Znajomość, podczas której on nieraz ocierał się o złamanie kręgosłupa, a ja o złamania, skaleczenia i odsiadki w boksie.
Mimo, że początki nie były łatwe zostaliśmy świetnymi przyjaciółmi, parą idealną, gwiazdami pułku. Pamiętam, jak przychodził do mnie kiedy siedziałam w boksie podczas gdy inne konie właśnie biegały na maneżu. Pamiętam, jaki był zły. Nie na mnie, lecz na siebie. Nigdy nie wybaczył sobie tego, że wzięliśmy udział w tej defiladzie.
Pamiętam, jaki był zawiedziony gdy odwiedzał mnie w nowym domu. Nie ja byłam powodem jego zawodu, lecz to, że nie wciąż udało mu się wynegocjować mojego powrotu do służby.
I wreszcie pamiętam tęsknotę. Swoją i jego gdy musieliśmy się pożegnać. Tym razem już na zawsze.
****
Cała mokra, ubłocona i przede wszystkim zła jak osa chodziłam po jakimś młodym lasku pełnych pozbawionych liści badyli, które poruszały się przy byle podmuchu wiatru.
Nie mam pojęcia, gdzie konkretnie chciałam dojść. Od paru dni wlokłam się kompletnie bez celu, raz na jakiś czas robiąc przerwy na poskubanie zmarzniętej trawy.
Nie mogłam odgonić od siebie myśli związanych z przeszłością. Za każdym razem gdy je od siebie odpędzałam, wracały jak natrętne muchy.
Nie mogąc opanować złoci z całych sił uderzyłam przednimi nogami o ziemie. Wybuch złości zapewne skończyłby się inaczej, gdyby nie to, że gdzieś przed sobą usłyszałam czyjeś korki. Kroki konia, któremu najwyraźniej w ogóle nie zależało na ukryciu swojej obecności.
Odwróciłam się myśląc, że znów kręcę się koło jakiejś grupy ludzi na koniach. Brakowało tylko tego, żeby któryś z nich znalazł mnie w lesie.
Spuściłam głowę i pozwoliłam nogą nieść mnie gdzie tylko zechcą. Pierwszy raz znalazłam się w sytuacji, w której zupełnie nie wiedziałam, co robić.
Do stajni nie wrócę. Życie tam powoduje u mnie jeszcze większą frustracje niż... niż wszystko inne. Nie nadaje się do takiego życia, z drugiej jednak strony tułaczka bez celu również nie jest moim przeznaczeniem.
Głośno wypuściłam powietrze czując, że gniew znowu zaczyna wracać. Nie mogłam pogodzić się z tym, że w jednej chwili straciłam wszystko, na czym mi zależało. Nigdy się z tym nie pogodzę!
Poczułam mocne uderzenie i natychmiast uniosłam głowę.
- Co jest?! - warknęłam pierwsze, co mi ślina na język przyniosła.
Zaważyłam przed sobą bułany zad, a po chwili czarną grzywę i głowę zaspanego ogiera, który wpadł na mnie...tyłem?
- ŁOooo....klaczuuuniaaa! Siemano! Jestem...yp...Martel...yp.. - powiedział najwyraźniej zadowolony z naszego spotkania ogier.
Gdyby można było zabijać wzrokiem bułany leżałby już przed moimi kopytami. Niestety, mimo, iż w teorii opanowałam tę czynność do perfekcji wciąż nie działało tak, powinno w praktyce.
- Co ty sobie wyobrażasz? - wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
W innym wypadku z pewnością zachowałabym się inaczej, ale dziś byłam jak tykająca bomba, która musiała się na kimś wyżyć. To, że padło na niego...cóż, peszek.
Niemniej jednak Martel wydawał się zupełnie nie zainteresowany tym, że gdybym tylko mogła skoczyłabym mu do gardła. Odwrócił się i mierzył mnie nieobecnym, zaspanym wzrokiem.
- A pani to chyba nie stąd? - spytał z pewnym trudem, jakby musiał walczyć z plączącym się językiem.
Zachowywał się tak, jakby poprzedniego dnia przedawkował owies, albo czarną tabliczkę o słodkim zapachu, którą czasem nosili przy sobie ludzie...czekolade? Chyba tak się nazywała.
< Marćle? Końcówka do doopy, ale ten...yp ^^ >